Berlin Niemcy Germany Dzikie Historie Aleksandra Kaniewska Kreuzberg bicycles Markthalle Neun Brama Bradenburska Helmut Newton Fundation metro Oberbaumbrücke Tempelhof streetfood streetart kościół pamięci Kaiser-Wilhelm-Gedächtniskirche Holocaust-Mahnmal
Berlin
Czy można poznać jakieś miasto w trzy dni?
Śmiało podjęliśmy tę próbę, przemierzając kolejne kilometry na rowerach, S-bahnach i metrem. A gdy tego było mało to wysiadaliśmy i szliśmy pieszo.
W skwarze, w deszczu i o zmroku.
I mimo to odjeżdżając z Berlina nadal go nie znałam. Nie czułam.
Najlepiej to można przyrównać do lizania cukierka przez celofan.
Cokolwiek bym nie wysnuła byłoby dla niego krzywdzące. Taka Warszawa tylko bardziej? Bardziej zielona, bardziej multikulti, bardziej “światowa”?
Czy na takich porównaniach nie tracą obie strony? Przecież każde z nich ma własną, unikalną tożsamość.
A więc zacznijmy od nowa.
Berlin – miasto rowerów i miłośników psów. Wielu narodowości i wolności.
Przez trzy dni mieszkaliśmy na skrzyżowaniu trzech dzielnic, a oto co zdążyliśmy zobaczyć.
Każda opowieść musi mieć swój początek, więc mam nadzieję,że wybaczycie mi ten kolejny reset, so…here we go again.
Wszystko zaczyna się od idei.
A ta pączkowała od pierwszej wizyty na poznańskim dworcu wiele lat temu i tamtejszej tablicy odjazdów w kierunku Berlin. Czy jest coś prostszego niż wsiąść w pociąg? Jak się okazało – tak. Kupić bilet na Flixbusa, bo jest tańszy.
Zatem, spontanicznie, pewnego dnia Damian powiedział, żebyśmy nie zwlekali, zapakowali plecaki i pojechali na drugi brzeg Odry.
Ot tak, po prostu. Tylko wsiąść w samochód, przesiąść na pociąg, z niego w autokar. I jesteśmy.
Wysiedliśmy na dworcu Südkreuz i zgłupieliśmy.
W końcu skoro spontan to optymistycznie założyliśmy, że “jakoś” się dostaniemy do naszej bazy wypadowej, czyli Easy Lodges Berlin. Na mapie odcinek trasy wydawał się króciutki. Oh wait, tu jednak mówa o ciut większym mieście niż Kielce. Błąkaliśmy się zatem w kółko przez ponad godzinę (!) Kioski, tablice, przystanki i pinezki z potencjalnie wolnymi hulajnogami – wszystkie był nasze. Każdy ekspedient w promieniu 500 m. na próbę porozumienia po angielsku odpowiadał niezmiennie ” I understand a little bit of english” (zdanie powracało do nas jak bumerang przez kolejne dni) i niewiele ponad to.
Sfrustrowani kupiliśmy w końcu wypaśne bilety na całą berlińską komunikację miejską i wsiedliśmy w pierwszy lepszy autobus. Kilka przesiadek i bingo.
Easy Lodges to obiekt w stylu pola campingowego. Malownicze osiedle małych domków, a dokładniej drewnianych boxów, gdzie znajdziesz łożka, stolik i niewiele więcej. Dla nas była to opcja idealna, ponieważ nasz pobyt był dość krótki i nie zamierzaliśmy siedzieć dużo na kwaterze. Atrakcyjna lokalizacja i przystępna cena też miały znacznie, nie ukrywajmy. A bar, co wieczorne ogniska i turbo miła obsługa rekompensowała takie małe niedogodności jak wspólna łazienka czy deficyt okien w domku.
Jak już wspominałam, Easy Lodges jest umiejscowiony na styku trzech dzielnic : Tempelhof,Kreuzberg i Neukölln.
Byliśmy o rzut kamieniem od znanego lotniska Tempelhof, a tuż za płotem stał ogromny Hasenheide Park , pływalnia Sommerbad Neukolln , stacja metra i liczne restauracje.
Po small talku z pracownikami i poprzepieniu się chłodnym piwem wyruszyliśmy na mały rekonesans po okolicy. Tuż obok znaleźliśmy Mmaah, serwujące koreańskie BBQ. Po wrzuceniu na głęboką, lingwistyczną wodę (składanie zamówienia w mixie angielskiego i niemieckiego z domieszką koreańskiego) wyszliśmy zwycięsko obarczeni torbami. Było pysznie !
Piknik na trawie, spacer po okolicy i szybko spać. W końcu tyle było jeszcze do zobaczenia.
Rano, po szybkim ogarnięciu, zgarnęliśmy po miejskim rowerze i w drogę. Przed wyjazdem nie dopracowaliśmy żadnego, konkretnego planu wycieczki ale mieliśmy kilka punktów “must have” do odwiedzenia, jak np. Pomnik Pomordowanych Żydów (Holocaust-Mahnmal) i Muzeum Fotografii/Fundację Helmuta Newtona. Pierwszy z nich, co można uznać za płytkie, z powodu jego nietypowego wyglądu i kultowości, a drugi…chyba rozumie się samo przez się.
Mijaliśmy po drodze również Bramę Bradenburską, Siegessäule (Kolumnę Zwycięstwa z Nike, będącą wieżą widokową i ZOO.
W Muzeum co prawda odbiliśmy się od drzwi ale dostaliśmy info, że kolejnego dnia otworzą wystawę poświęconą najbardziej znanej publikacji Newtona, czyli Sumo.
Ok, wiedzieliśmy gdzie wrócimy jutro a co z dzisiaj? Tak się składało,że był czwartek a wówczas od 17:00 do 22:00 w Markthalle Neun odbywa się “Street Food Thursday”, na który bardzo ostrzyłam sobie zęby.
Dzień był jeszcze młody, targ daleko a po nieznośnym upale w końcu niebo zasnuły ciężki chmury. Potrzebowaliśmy schronienia przed deszczem a skoro tak to czemu nie klasycznie – w kościele.
Kaiser-Wilhelm-Gedächtnis-Kirche (Kościół Pamięci Cesarza Wilhelma) został zbudowany pod koniec XIX by upamiętnić Wilhelma I a następnie zbombardowany w 1943 roku. Rozważano zburzenie ruin ale na szczęście zachowano je do dziś jako symbol antywojenny. Więcej na ten temat przeczytacie TU.
Kościół jest piękny, ale ile można siedzieć w jedynej zachowanej sali?
W końcu spadł wyczekiwany deszcz, niosąc ochłodzenie więc postanowiliśmy wrócić do “domu” i przygotować się na kolejny punkt programu.
Wybiła 17:00, deszcz opadł – czas na ucztę.
Makrthalle Neun (IX) podobnie jak Kościół Pamięci, otworzyła swoje podwoje pod koniec XIX w. i była jednym z 14 podobnych obiektów targowych. Do dziś, większość z nich nie przetrwała lub nie funkcjonuje w swej pierwotnej roli. Wnętrze nieprzypadkowo kojarzy się z dworcem – była halą kolejową.
Została ocalona przed ewentualnym wyburzeniem i wykupiona w 2011 przez trzech inwestorów ( Nikolausa Driessena, Floriana Niedermeiera i Bernda Maiera).
To prawdziwa perła Kreuzberga, która cieszy się niezmienną popularnością zarówno wśród turystów jak i lokalsów. Wizyta tam to prawdziwa gratka dla miłośników kuchni i dobrych produktów.
Tym razem postawiliśmy na pieszy spacer, który lepiej sprzyjał nagłym, zdjęciowym postojom i wyłapywaniu okolicznych smaczków.
A ostatniej nocy kolejna wędrówka po “naszej” okolicy i libański kebab, gdzie kucharz (Libańczyk) dowcipkował z klientami (Niemcami) na temat nieznajomości Damiana w posługiwaniu się niemieckim.
Planowaliśmy też skorzystać z kolejnej atrakcji z jakiej Berlin jest znany czyli wizyty w nocnych klubów. Przewertowałam masę linków, czytając to coraz bardziej rozbuchane i ekskluzywne oferty (Alicja w Krainie Czarów, cyrk, basen z huśtawkami na środku danceflooru) ale w końcu się poddaliśmy bo ceny trochę zabijały a i dresscode musiał być zachowany. Może następnym razem?
Zostało nam kilkanaście ostatnich godzin. Postanowiliśmy zobaczysz jak żyje zwykły, “szary” Berlińczyk (Berlinek?).
Damian pojechał na trening do sąsiedniej ścianki wspinaczkowej a ja wybrałam się…na spacer po okolicy, a jakże.
Dzieci idące do szkoły, poranny jogging, zakupy śniadaniowe – proste sprawy. Mijałam eleganckie kamienice i kolorowe bloki. Przez okno podsłuchiwałam zajęć w przedszkolu a w parku robotników przy pracy.
Na tegoż skraju odnalazłam też nowiutką, jeszcze nie rozpakowaną świątynie buddyjską.
Idąc w głąb mijałam kolejne kawiarenki, gdzie obiecywałam sobie zajrzeć na poranną kawę i wsiąknąć choć na chwilę w tą społeczność. Brakło mi odwagi. U brzegu Landwerhkanalu na moście Admiralbrücke podumałam chwilę (bo jak Trip advisor poleca to “good place to chill out”) by zawrócić meandrując w kolejnych zaułkach Krezubergu. W końcu tylko droga ma znaczenie, nie jej cel. A ta, tak szczęśliwie się składało,że prowadziła przez Grimmstraße, bliskich memu sercu pisarzy i badaczy opowieści ludowych.
Czy o czymś zapomnieliśmy?
Był jeszcze Tempelhof. Nieczynne lotnisko o bardzo ciekawej historii. Teraz używany jest przez mieszkańców do rekreacji i działań artystycznych. Co dla niektórych jest dokładnie tym samym. Zajrzeliśmy dosłownie na minutę mijając wypoczywających ludzi. Niektórzy grillowali, inni grali w piłkę i wygrzewali na słońcu.
I był jeszcze Helmut.
Popędziliśmy na naszych dwukołowcach spragnieni sztuki.
A tam, podkreślmy to.. Muzeum Fotografii, oczywiście, zabronili wnieść aparat. Co za ironia losu. Dzięki czemu jedyna pamiątka to arcytwarzowe zdjęcia z telefonu.
Jak wrażenia? Dla mnie było ok, ale w sumie nie zobaczyłam nic czego bym nie widziała. Damian był za to zachwycony.
Ostatni posiłek – nie błaha to rzecz.
Każdy ma inne priorytety. Innym wystarczył kurczak z marketu ja jednak miałam większe ambicje i postawiłam na wypatrzony poprzednim razem Pho. Kolejne miejsce warte ponownego odwiedzenia.
Odjazd zbliżał się nieubłaganie. Siedzieliśmy na chodniku pod Dworcem Zoo obserwując jak kierowca(czyni?) tira wykłóca się z dostawcami oddalając przed nami ostatnią decyzja. Gdzie zdążymy jeszcze pójść zanim wylądujemy w autobusie powrotnym na Südkreuz?
Padło na Oberbaumbrücke, most na Sprewie…z końcówki XIX.
Coś musiało być z tą ostatnią dekadą 1800,że wciąż i wciąż do nas wracała.
Po wyjściu z metra od razu żartobliwie okrzyknęliśmy dzielnicą jamajską z hm..wiadomych względów. I nie chodzi nam tu tylko o rozbrzmiewające na chodniku reggae.
Nasza przygoda dobiegała końca. Już nigdzie nie trzeba było gonić. Kupiliśmy piwo, usiedliśmy na trawniku i sącząc łyk za łykiem kontemplowaliśmy tętniące ruchem miasto.
Jeśli Wam mało i chcecie poznać więcej ciekawostek o Berlinie lub nawet poznać go empirycznie to podrzucam linki, które były dla nas pomocne :
Adamant Wanderer i Gdzie zjeść w Berlinie
Nieśmigielska i Berlin do trzech razy sztuka
Blog o Berlinie – stolica Niemiec oczami Polki
Spodobało się? Podobne wpisy na naszej stronie :
City break w Pradze
Pożegnanie dworca PKS
Sesja w Wiedniu, czyli tam i z powrotem
Justyna & Kamil | sesja miejska w Warszawie
Karolina & Wojtek | sesja w Soho Factory
Wiktoria & Maciek | miejska sesja w UFO
Asia & Andrzej | sesja na dachu w Poznaniu